aztec map1 map2 map5

Wednesday, Dec 11th

Old West | Artykuły | Aztek

Aztek


"Aztek" Gary Jenningsa jest książką, od której nie można się oderwać. Można ją porównać tylko do słynnego, monumentalnego "Egipcjanina" fińskiego pisarza Miki Waltari. "Aztek" łączy w sobie precyzję reportażu z poetyką dawno zaginionego narodu, którego zagłada była bezpośrednim następstwem konkwisty.
Autor przedstawia nie tylko historię i zmagania tego narodu z najeźdźcą, ale maluje też wspaniałe portrety postaci, oddaje niepowtarzalny nastrój egzotycznej kultury popisując się doskonałą znajomością historii i psychiki XVI-wiecznej Europy, i dogłębnym zrozumieniem specyficznej, dawno nieistniejącej cywilizacji. Książka skomponowana w formie opowieści azteckiego arystokraty przeplatanej fragmentami listów biskupa Zumarragi do króla Hiszpanii Karola V, działa na wyobraźnię czytelnika o wiele silniej niż produkcje filmowe.


    - O tak Wasza Ekscelencjo, wiem, że jesteś Panie szczególnie zainteresowany naszymi dawnymi obrzędami religijnymi, dlatego tu dziś jesteś. Co prawda nigdy nie byłem kapłanem, ani w żadnym razie przyjacielem kapłana, postaram się jednak opisać ci poświęcenie Wielkiej Piramidy, jak to się odbyło i wytłumaczyć ci jakie było jego znaczenie, najlepiej jak tylko potrafię.   


Codex Laud. Zdjęcie Archiwum.


    - Nawet jeśli nie była to najwspanialsza, najtłumniejsza ceremonia w historii Mexica, to z całą pewnością była największą jaka odbyła się kiedykolwiek za mojego życia. Serce Jedynego Świata było zwartą masą ludzką odzianą w najwspanialsze tkaniny, pachnącą perfumami, falującą piórami. Masą ciał, złota, drogich kamieni i potu. Przyczyną kłębowiska był fakt, że przejścia dla jeńców maszerujących w stronę Piramidy i wspinających sie na jej szczyt, do Ołtarza Ofiarnego, musiały być szeroko otwarte i były strzeżone przez uzbrojonych strażników. Tłum spieszył też do zajęcia dobrych miejsc na placu, pomniejszonym przez wiele nowych budynków wzniesionych w ostatnich latach, a także przez coraz to powiększaną Piramidę.

    - Ponieważ Wasza Ekscelencja nigdy jej nie widział, może opiszę jak wyglądała nasza Icpac Tlamanacali. Podstawa była kwadratowa, o bokach długich na sto i pięćdziesiąt kroków, o czterech ścianach wznoszących się skośnie w górę, aż do miejsca gdzie kwadratowy szczyt mierzył siedemdziesiąt kroków od jednego rogu do drugiego. Schody od zchodniej strony składały się w rzeczywistości z dwóch równoległych rzędów stopni dla wchodzących i schodzących, rozdzielonych rzeźbioną rynną na spływającą z góry krew. Pięćdziesiąt dwa stopnie od ziemi znajdował się taras, który biegł dookoła piramidy. Na samym szczycie, dodatkowo sto cztery stopnie, znajdowała sie szeroka, płaska platforma ze świątyniami. Po obu stronach schodów, co trzynaście stopni, stał wielki kamienny posąg jakiegoś boga, większego lub mniejszego, ściskającego w dłoniach potężny maszt z białym pióropuszem na szczycie.

    Budowle na górze były niewidoczne dla kiogoś, kto stał u stóp piramidy. Z dołu widać było tylko dwie linie schodów, zdawało się, coraz węższych i sięgających wyżej niż w rzeczywistości - aż do błękitnego nieba, albo kiedy indziej, celujących w środek tarczy wschodzącego sońca. Xochimiqui wspinający się wzwyż po swą Kwietną Śmierć, musiał rzeczywiście czuć jakby wstępował w niebiosa. Lecz kiedy dotarł już na szczyt, pierwsze co dostrzegał to wielki obelisk - kamień ofiarny, a za nim dwie świątynie. Właściwie teocaltin na szczycie symbilizowały wojnę i pokój, ponieważ ta po prawej była mieszkaniem Huitzilopochtli  mającego pieczę nad naszą militarną potęgą, zaś ta po lewej służyła Tlalocowi, opiekującemu się żniwami i pomagającemu w czasie pokoju. Powinna się tam jeszcze znajdować trzecia świątynia dla boga słońca Tonatiu, ale miał on już osobne sanktuarium na mniejszej piramidzie w innym miejscu rynku, podobnie jak wielu innych ważnych bogów. Na rynku była też świątynia, w której umieszczono wyobrażenia wielu bogow podbitych przez nas narodów.
    Nowe Świątynie Tlaloca i Huitzilopochtli na szczycie Wielkiej Piramidy były niczym więcej niż tylko kwadratowymi, wziesionymi z kamienia pomieszczeniami kryjącymi w swoich wnętrzach wydrążone statuy bogów z szeroko otwartymi ustami, przez które kapłani zaopatrywali ich w pożywienie. Lecz dzięki wspaniałym ornamentom wieńczącym dachy, obie wydawały się o wiele potężniejsze. Ściany świątyni Huitzilopochtli pomalowane były w prostokątne wzory w tonacji czerwonej, zaś Tlaloca we wzory koliste w kolorach niebieskich. Ściany piramidy skrzyły się srebrzystą wapienną wykładziną, za wyjątkiem jedynie podwójnej linii schodów, obrzeżonej po obu stronach ciężką balustradą, rzeźbioną i malowaną we wzór wężowej skóry w kolorach czerwonym, niebieskim i zielonym. Wielkie trójkątne łby wieńczące poręcze tuż nad samą ziemią, pokryte były kutą złotą blachą.
    Tuż po wschodzie słońca kiedy ceremonie się zaczęły, najwyżsi kapłani Tlaloca i Huitzilopochtli wraz ze swoimi asystentami zjawili się na szczycie pomiędzy świątyniami i przystąpili do czynności jakie zwykli wykonywać różni kapłani w tak uroczystych chwilach. Na tarasie dookoła piramidy stali najznamienitsi goście: Umiłowany Mówca Tenochtitlanu Ahuitzotl rzecz jasna, wraz z Umiłowanym Mówcą Texcoco, Nezalhualpili i Umiłowanym Mówcą Tlacopanu, Chimapopoca. Obecni byli także władcy innych miast, prowincji i narodów z odległych części państwa Mexica, z Totonaca, z Huasteca, z krajów, o których nigdy wcześniej nie słyszałem. Nie pojawił się naturalnie stary Xicotenca, władca Texcala, ale Yquingare z Michihuacan stał pośród innych Umiłowanych Mówców.

    - Pomyśl Wasza Ekscelencjo, gdyby wasz kapitan-generał Cortez zjawił się na rynku tego dnia, podbiłby cały nasz naród za jednym zamachem i wybił prawie wszystkich naszych prawowitych władców. Mógłby się był z miejsca ogłosić królem praktycznie wszystkich ziem, które obecnie nazywają się Nową Hiszpanią i nasi pozbawieni przywództwa ludzie nie byliby w stanie nawet się temu przeciwstawić. Byliby jak zwierzę, któremu odcięto głowę. Kto wie, może byłoby lepiej gdyby tak się stało, oczędzono by nam cierpień, jakie później stały się naszym udziałem. Ale, yyo ayyo, tego dnia obchodziliśmy święto potęgi Mexica i nawet nie podejrzewaliśmy, że może istnieć coś takiego jak biały czowiek i byliśmy pewni, że nasze drogi wiodą ku nieskończonej przyszłości. Istotnie, meiliśmy jeszcze trochę dokonań i sławy przed sobą, cieszę się więc, nawet wiedząc wszystko to co dziś wiem, że żaden obcy nie popsuł nam tego wspaniałego dnia.
    Ranek i godziny przedpołudnkiowe poświęcono rozrywce i zabawie. Śpiewano i tańczono, występowały trupy i zespoły z tego Domu Pieśni, w którym teraz właśnie siedzimy Wasza Ekscelencjo, a wszyscy z nich daleko bardziej utalentowani niż jakikolwiek wykonawca jekiego widziałem w Texcoco lub Xaltocan, choć dla mnie, żaden z nich nie dorównywał gracją mojej ukochanejTzitzilini. Grano na wielu instrumentach: pojedynczych i połączonych bębnach, bębnach wodnych, trąbach i piszczałkach z kości i szuwarów i na gwizdkach z łodyg słodkich ziemniaków. Lecz pieśniarzom i tancerzom akompaniowano też na wielu innych skomplikowanych instrumentach, jakich nigdy wcześniej  nie widziałem. Jeden z nich, zwany "mruczące wody" był rodzajem fletu wydającym swój dźwięk przez mały zbiornik z wodą dając pogłos na kształt echa. Inny flet, wykonany z gliny w kształcie płaskiego naczynia, nie wymagał od muzyka zadnych ruchów palcami ani ustami. Poruszał on po prostu głowa w tą i w tamtą stronę przez co zamknięta wewnątrz mała kulka zatykała coraz to inną dziurkę sprawiając, że piszczałka wydawała coraz to inny dźwięk. Każdego instrumentu były dziesiątki. Piękna muzyka, jaką dawały wszystkie orkiestry razem musiała być miła dla tych, którzy musieli zostać trgo dnia w domach -  w całym rejonie pięciu jezior.
    Wszyscy, pieśniarze i tancerze występowali na dolnych stopniach piramidy i na placu tuż przed schodami. Którakolwiek grupa musiała odpocząć, jej miejsce zaraz zajmowała inna, albo atleci. Siłacze dżwigali wielkie, ciężkie głazy albo przerzucali prawie nagie dziewczęta od jednego do drugiego jakby były lekkie niczym piórka. Akrobaci pokazywali wyczyny, jakich nie powstydziłby się konik polny ani zając -podskoki, przewroty i powietrzne ewolucje. Albo stawali jeden na drugim - dziesięciu, dwudziestu, czterdziestu ludzi - tworząc żywy wizerunek Wielkiej Piramidy. Komiczne karły wykonywały groteskowe lub nieprzystojne skecze i pantomimy. Kuglarze popisywali się umiejętnością utrzymywania w powietrzu i w bezustannym ruchu nieprawdopodobnej ilości piłek tlachtli, przerzucając je z ręki do ręki w najdziwniejszy sposób.
   
     - O nie Wasza Ekascelencjo, nie mam zamiaru sprawiać wrażenia, że poranna rozrywka służyła odwróceniu uwagi (jak twierdzisz) od mającego nastąpić horroru (jak twierdzisz) i nie rozumiem co masz na myśli mrucząc "chleba i cyrku". Nie myśl Wasza Ekscelencjo, ze wszystkie te zajęcia były bez znaczenia. Każdy z występujących zatrudniał bowiem cały swój talent w wykonanie swojej sztuki na cześć bogów, których honorowaliśmy tego dnia. Przedstawienia i wysiłek wszystkich występujących był prawdziwy, wprowadzał bowiem bogów we właściwy nastrój przygotowując ich do przyjęcia z wdzięcznością naszych późniejszych ofiar.
    Wszystko co robiono tego dnia miało jakiś związek z naszą religią, wierzeniami, tradycją i zwyczajami, choć związek ten może nie być łatwo zauważalny dla obserwatora z zewnątrz, jak Wasza Ekscelencja. Na przykład, byli tam teź tocotine, zaproszeni z Totonaca, który leży nad oceanem  gdzie ten dziwny sport został wynaleziony, lub może raczej zainspirowany przez bogów. Ich pokaz wymagał wzniesienia niezwykle wysokiego masztu i oprawienia go w specjalnie wywierconej w marmurowej płycie placu dziurze, w której kładziono żywego ptaka, zgniatanego potężnym pniem. Jego krew dawała tecotine siłę jakiej potrzebował żeby móc latać. Tak, latać (...), ale nie będę się rozwodził na te tematy, jako że widzę, Wasza Ekscelencjo, że niecierpliwie czekasz na opowieść o tej części uroczystości poświęcenia piramidy, w której składano ofiary.

    W nocy poprzedzającej święto, po spowiedzi przed kapłanami Pożeracza Brudów, wszyscy nasi jeńcy z Texcalteca zostali przeniesieni poza miasto i rozdzieleni na trzy duże grupy, tak aby mogli jednocześnie wchodzić na plac trzema głównymi ulicami. Pierwszym wprowadzonym jeńcem był mój własny: Uzbrojony Skorpion. Bohatersko odmówił niesienia go na Kwietną Śmierć w siodełku i posuwał się z rękami na ramionach dwóch sławnych braci rycerzy, oczywiście Mexica. Resztki jego nóg kołysały się w rytm kroków wojowników jak korzenie wyrwanej z ziemi jarzyny. Moje miejsce było pod samą piramidą, znalazłem się więc pomiędzy nimi kiedy mnie mijali. Towarzyszyłem Uzbrojonemu Skorpionowi aż na wielki taras, gdzie czekali wszyscy znamienici goście. Do mojego Ukochanego Syna przemówił Umiłowany Mówca Ahuitzotl:
    - Jako nasz xochimiqui o najwyższej randze i nawiększej sławie, Uzbrojony Skorpionie, masz prawo i honor iść na Kwietną Śmierć jako pierwszy. Jednakże jako Rycerz Jaguara o długiej sławie i wspaniałej reputacji, możesz w zamian wybrać walkę o życie na Skale Bitew. Jakie jest twoje życzenie?
Więzień uśmiechnął się i rzekł:
    - Nie mam już życia, panie. Ale byłoby dobrze walczyć ostatni raz. Jeśli więc mogę wybrać, wybieram Skałę Bitew.
    - Decyzja warta wojownika - powiedział Ahuitzotl - zostaniesz zaszczycony walką z rycerzami o najwyższej randze. Straż! Towarzyszyć sławnemu Uzbrojonemu Skorpionowi do Skały i przybrać go do walki wręcz.
    Zszedłem w dół, aby widzieć walkę z bliska. Skała BItew była, jak mówiłem wcześniej, jedynym wkładem Uey Tlatoani Texoca w rozbudowę placu. Olbrzymia, szeroka wulkaniczna skała leżąca pomiędzy Wielka Piramidą a Skałą Słońca służyła wojownikom, którzy widzieli różnicę pomiędzy śmiercią zadaną w walce a każdą inną. Lecz rycerz, który wybrał ten sposób, walczył nie tylko z jednym przeciwnikiem. Jeśli za sprawą bogów lub wielkiej biegłości w swym rzemiośle zwyciężył oponenta, inny Mexicali, naturalnie rycerz, zajmował jego miejsce. I jeszcze jeden, i jeszcze jeden. Razem czterech.  Któryś musiał w końcu zabić jeńca, tak przynajmniej zawsze było do tej pory.

   Uzbrojony Skorpion pojawił się w pełnym rynsztunku bojowym, z pancerzem z pikowanej bawełny i ze swoimi rycerskimi insygniami: skórą jaguara i hełmem. Posadzono go na skale, na której ze względu na orąbane stopy nie mógł nawet ustać. Jego przeciwnik, uzbrojony w drewniany maquahuitl z obsydianowymi zębami formującymi ostrze, miał tą przewagę, że mógł atakować z każdej strony. Skorpionowi dano do walki dwie rzeczy: drewniany kij do osłaniania się przed ciosami miecza naszego wojownika i maquahuitl, ale bez obsydianowych odłamków, zamiast których obsadzone w nim były miękkie końce piór, jak na mieczach dla nowicjuszy w szkołach wojskowych.
    Uzbrojony Skorpion siedział na brzegu Skały ze swoim tępym mieczem w prawej ręce i kijem w lewej, w pozycji wyczekiwania i całkowicie rozluźniony. Pierwszym przewciwmikiem był jeden z Rycerzy Jaguara, którzy pomogli mu dostać się na plac. Mexicatl wskoczył miękko na Skałę od lewej strony Skorpiona, z dala od ofensywnej broni jaką był maquahuitl, nawet bez obsydianu. Lecz Skorpion zaskoczył go. Bez użycia miecza, zaatakował Jaguara samym tylko kijem, zadając szeroki, wydłużony cios i trafiając go tuż pod policzkiem. Szczęka wojownika pękłę jak kawałwk suchego drewna a on sam zwalił się jak długi bez czucia. Tłum zamruczał z uznaniem, niektórzy nawet gwizdnęli na znak wielkiego ukontentowania z walecznej postawy jeńca.
    Następnym przeciwnikiem Skorpiona był drugi z pomagających mu Jaguarów. Uważając, że klęska jego porzednika była tylko kaprysem losu, on też wskoczył na Skałę z lewej strony Uzbrojonego Skorpiona, z obsydianem gotowymj do ciosu, z oczami utkwionymi w maquahuitl wroga. Tym razem Skorpion cisnął z wielką siłą swój kij ponad mieczem Jaguara tak wysoko, że ugodził nim rycerza w głowę zaraz za uchem, tam gdzie jego chełm z łba jaguara nie ma żadnej osłony. Wojownik upadł ciężko do tyłu z roztrzaskaną czaszką, martwy zanim jakiś lekarz mógłby mu udzielić pomocy. Szmer wsród tłumu nasilił się znacznie.
    Trzecim przeciwnikiem Skorpiona był rycerz z regimentu Strzał. Od początku widać było, że zdaje sobie sprawę, że zwykły kij nie jest byle czym w rękach Texcaltecatla. Wdrapał się na Skałę od prawej strony trzymając swój maquahuitl gotowy do uderzenia. Tym razem Skorpion zastosował inną taktykę. Zamiast kija użył własnego miecza, ale w niezwykły sposób. Błyskawicznym ruchem odwracając go twardą i tępę rękojeścią ku górze, z całej siły pchnął nim Strzałę w gardło, druzgocąc to co wy Spaniardzi nazywacie jabłkiem Adama. Mexicatl upadł i wyzionął ducha w oka mgnieniu. Podczas gdy strażnicy usuwali martwe zwłoki, tłum szalał gwiżdżąc i wrzeszcząc na całe gardło, nie za swoimi pokonanymi wojownikami, ale na cześć Texcaltecatla. Nawet arystokraci na wysokim tarasie piramidy przekrzykiwali się nawzajem wymachując gwałtownie ramionami. Nikt nie pamiętał aby jeniec, nawet zdolny do użycia wszystkich swoich członków, kiedykolwiek pokonał trzech przeciwników.
    Czwarty był jednak pewnym faworytem, należał bowiem do niewielkiej liczby leworęcznych wojowników. Prawie wszyscy żołnierze armii byli praworęczni, uczyli się walki prawą ręką i tak całe życie walczyli. Jak powszechnie wiadomo, praworęczny wojownik jest na przegranych pozycjach gdy przyjdzie mu walczyć z leworęcznym, który wydaje się być lustrzanym odbiciem jego samego.
    Leworęczny rycerz regimentu Orłów nie spieszył się wchodząc na Skałę Bitew. Uśmiechał się pewnie i złowrogo. Uzbrojony Skorpion siedział z mieczem w prawej i kijem w lewej rące. Orzeł, z mieczem w lewej, skoczył nagle w kierunku Skorpiona z potężnym zamachem, lecz w tym samym momencie Skorpion podskoczył jak podskakują kuglarze bawiący się piłkami. W jednej chwili kij i miecz znaalzły się w powietrzu a gdy opadły z powrotem w jego dłonie, zamieniły się miejscami. Mexicatl, zaskoczony tą niespodziewaną zmianą i zdziwiony umiejętnością Skorpiona walki oburącz, zawahał się, jakby miał się cofnąć, ale ten nie dał mu szansy. Uzbrojony Skorpion schwycił jego nadgarstek kijem z jednej i mieczem z drugiej strony, ściskając i skręcając rękę Orła jakby w uścisku dzioba wielkiej papugi, aż jego miecz wypadł ze zdrętwiałej dłoni. Skorpion podciągnął się w górę i klękając na kolanach całą siłą pociągnął Orła w dół powalając go na plecy, po czym przygniótł jego szyję mieczem. Przytrzymując z obu stron, przygniótł przeciwnika kolanami i spojrzał w górę, w kierunku piramidy i zebranej tam arystokracji.
    Ahuitzotl, Nezalhualpili, Chimalpopoca i inni na tarasie dyskutowali żywo, ich gestykulacja zdradzała zdziwienie i podziw dla Skorpiona. Ahuitzotl podszedł do brzegu tarasu i uczynił ręką gest, nakazujący milczenie wyjącej z zachwytu ciżbie. Skorpion zwolnił ucisk i podniósł głowę oszołomionego Mexicatla, który usiadł przecierając nadwerężoną szyję i rozglądając się wokoło z niedowierzaniem i zaskoczeniem w oczach. Srażnicy przenieśli obu do stóp piramidy, pod sam taras, dokąd towarzyszyłem mojemu ukochanemu synowi z największą dumą w sercu. Ahuitzotl rzekł:
   - Uzbrojony Skorpionie, uczyniłeś coś o czym nikt nigdy nie słyszał. Walczyłeś o życie na Skale Bitew bądąc już kaleką w stopniu, w jakim żaden twój poprzednik nigdy nie walczył i zwyciężyłeś. Ten niedojda, którego powaliłeś jako ostatniego zajmie twoje miejsce jako xochimiqui pierwszej ofiary. Jesteś wolny, możesz wracać do swojego domu, do Texcala.
    Uzbrojony Skorpion potrząsnął gwałtownie głową:
    - Nawet gdybym mógł iść Umiłowany Mówco, nie poszedłbym. Jeniec raz wzięty do niewoli jest człowiekiem skazanym przez swoje własne tonali i przez bogów na śmierć. Okryłbym hańbą moją rodzinę, innych rycerzy i całe Texcala gdybym wrócił tak bardzo pozbawiony honoru aby wracać żywy. Nie, mój Panie, otrzymałem o co, prosiłem. Ostatnią walkę i była to dobra walka. Pozwól żyć twojemu rycerzowi Orła. Leworęczny wojownik jest zbyt cenny aby tak się go pozbyć.
    - Jeśli takie jest twoje życzenie, w takim razie oszczędzę jego życie - powiedział Uey Tlatoani. - Jesteśmy gotowi spełnić każde twoje życzenie. Mów.
    - Moim życzeniem jest teraz pójść na moją Kwietną Smierć i przejść na drugi świat wojowników.
    - Niech tak będzie - rzekł Ahuitzotl i dodał - Umiłowany Mówca Nezalhualpili i ja będziemy uhonorowani jeśli pozwolisz nam podtrzymywać cię w drodze do kamienia ofiarnego.
    Uzbrojony Skorpion odezwał się jeszcze tylko raz, do tego, który go schwytał, do mnie:
   - Czy mój wielebny ojciec ma jakieś przesłanie, które życzyłby sobie abym przekazał bogom?
    Uśmiechnąłem się do niego i odpowiedziałem:
    - Tak, mój ukochany synu. Powiedz bogom, że życzę sobie tylko aby nagrodzili ciebie po śmierci tak jak na to zasłużyłeś w życiu. I abyś żył w najbogatszym i najwspanialszym drugim świecie, zawsze i zawsze.
    Kiwnął głową i oplótłszy rękami ramiona dwóch Umiłowanych Mówców, powlókł się w górę szerokich schodów do kamiennego bloku. Zebrani kapłani, oszaleli prawie ze szczęścia z powodu niesłychanych wydarzeń zaledwie pierwszego dnia ofiar, rozbiegli się na wszystkie strony znosząc święte naczynia, dorzucając pachnideł do ogni i intonując pobożne pieśni. Wojownik Uzbrojony Skorpion został zaszczycony spełnieniem dwóch ostatnich życzeń. Ahuitzotl sam zatopił obsydianowy nóż w jego piersi. Wyrwane serce podano Nezahualpili, który włożył je do naczynia i zaniósł do świątyni Huitzilopochtli, gdzie wrzucił je w szeroko otwarte usta boga.

    - Na tym zakończył się mój udział w ceremonii, przynajmniej do chwili rozpoczęcia wielkiej fety, jaką przygotowywano na wieczór. Zszedłem tedy w dół piramidy i stanąłem z boku. Po odprowadzeniu Uzbrojonego Skorpiona, cała reszta była nieciekawa, za wyjątkiem oczywiście skali ofiary: tysiące xochimique, więcej niż kiedykolwiek w przeszłości, otrzymało prawo do Kwietnej Śmieci jednego dnia.
    Ahuitzotl wrzucił serce drugiego jeńca do ust posągu Tlaloca, po czym wraz z Nezahualpili zszedł na powrót na taras. Tam, w grupce innych władców stali na uboczu, a gdy znudził ich widok wstępujących jeńców, odwrócili się tyłem oddając się rozmowom między sobą o sprawach o jakich zwykli rozprawiać Umiłowani Mówcy. W międzyczasie, trzy długie linie więźniów posuwały się wdłuż ulic Tlacopan, Ixtapalapan i Tepeyaca, schodząc się w samym środku Serca Jedynego Świata, i pomiędzy naciskającą zewsząd ciekawską ciżbą, jeden za drugim, w górę szerokich schodów piramidy.
   Serca pierwszysch xochimique, prawdopodobnie pierwszej setki, zostały z wielkimi ceremoiniałami wrzucone do ust Tlaloca i Huitzilopochtli, aż puste w środku statuy nie mogły już więcej pomieścić, a kamienne wargi bogów ociekały krwią. Naturalnie, serca wrzucane do wnętrza posągów z czasem gniły dając miejsca nowym.. Ale tego dnia, ponieważ kapłani mieli tak wielki nadmiar serc, te wyrwane z piersi dalszych jeńców układano w porozkładanych wkoło naczyniach. Gdy naczynia te zapełnionio krwawiącymi i parującymi, nieraz jeszcze bijącymi sercami, niżsi kapłani znosili je w dół Wielkiej Piramidy, na plac i ulice miasta, dostarczając je do każdej piramidy, świątyni i statuy boga zarówno w Tenochtitlan jak i w Tlalteloco i, w miarę upływu czasu, nawet do świątyń w miastach na stałym lądzie w głębi kraju.
    Nieskończona procesja jeńców wstępowała bezustannie prawą stroną piramidy, podczas gdy rozpłatane ciała ich poprzedników spadały w dół lewą stroną, strącane dalej nogami niższych kapłanów, gdy wiele z nich zaczepiło się jedno na drugim. Szeroka rynna między schodami niosła bezustanny strumień krwi pieniącej się u stóp tłumu zebranego na placu. Po pierwszych dwustu lub coś koło tego, kapłani porzucili święte naczynia i zarzucili czynności wymagane tradycją. Odłożyli na bok poświęcone przybory, przestali nucić święte psalmy, pracując tak szybko i wytrwale jak Połykacze na polu bitwy, to znaczy nie pracowali zbyt ładnie.
   Pospiesznie wrzucane w usta statuł serca znaczyły swą drogę krwawymi szlakami. Krew, zastygła i świeża, była wszędzie, nawet na sufitach świątyń. Wyciekała przez drzwi, aż cała platforma Piramidy była w niej skąpana jak pole zażartej bitwy. Niektórzy z jeńców, choć do kamienia ofiarnego podchodzili spokojnie, niechcący opróżniali tam swe pęcherze i jelita. Kapłani, ubrani tego dnia w zwyczajowe, czarne jak pióra sępa suknie, z rozpuszczonymi włosami i nigdy nie mytym ciałem, stali się żywą kupą krwi i skrzepów, potu, moczu i kału jeńców.
   W dole piramidy, równie szybko i równie niechlujnie pracowali rzeźnicy. Od zwłok Uzbrojonego Skorpiona i kilku znaczniejszych rycerzyTexcalteca odcięto głowy celem wygotowania z nich czaszek, które miały być ustawione na placu na specjalnym postumencie służącym jako hołd dla szczególnie wyróżniających się xochimique. Z ciał wycięto też uda do usmażenia na wielki festyn organizowany wieczorem dla zwycięskich rycerzy i wojowników. W miarę przybywania zwłok, rzeźnicy wybierali już tylko co lepsze kąski, które albo szły natychmiast do karmienia zwierząt w miejskiej menażerii, albo solono je i wędzono dla późniejszego zużycia w menażerii, lub też celem rozdania kiedyś biednym ludziom i bezpańskim niewolnikom, proszącym o taką jałmużnę.
    Pomocnicy i czeladnicy rzeźników odnosili resztki ciał nad kanał, gdzie wrzucano je do wielkich, transportowych canoe. Zapełnione po brzegi odpływały w różnych kierunkach: do plantacji kwiatów w Xochimilco, na farmy hodujące warzywa i do szkółek leśnych wokół jezior, gdzie ciał jeńców używano jako nawozu. Każdemu transportowi towarzyszyło jedno małe acali. Wiozło odłamki i fragmenty jadelitu, kawałki zbyt małe aby można je było do czegoś użyć, a które wkładano w usta lub w zaciśniętą pięść każdego martwego wojownika. Nigdy nie żałowaliśmy naszym pokonanym wrogom tego talizamanu z zielonego kamienia, niezbędnego przy wstępowaniu do drugiego świata.

    - Procesja schwytanych wojownikow wspinała się niekończącą się linią na szczyt piramidy. Z góry spływała mieszanina krwi i innych substancji w takich ilościach, że nie mieściła się w szerokiej kamiennej rynnie, lecz spadała kaskadami po samych schodach budowli, zalewała leżące wokól okaleczone ciała, zalewała stopy wchodzących w górę jeńców, którzy ślizgali się w niej padając nieraz twarzą w kałuże gęstej mazi. Pokrywała cały wielki plac Serca Jedynego Świata, zsuwała się powoli, jak ciężka zasłona z grubej tkaniny ze wszystkich czterech stron piramidy. Rano Wielka Piramida błyszczała jak pokryty śniegiem stożkowaty szczyt Popocatepetl'a. Wieczorem wyglądała jak wielki półmisek z usmażonym mięsiwem, który zręczny kucharz polał gęstym, czerwonym sosem moli. Wyglądała tak jak powinna wyglądać: jak wspaniały posiłek dla bogów o wielkim apetycie.

    - Zbrodnia, wasza Excdelencjo? Co przeraża cię Panie i szokuje, myślę, to liczba ludzi, których zabito jednego dnia. Ale jak można zmierzyć śmierć, która nie jest czymś, lecz pustką? Jak można przemnożyć nicość przez jakąkolwiek liczbę znaną arytmetyce? Gdy człowiek umiera, cały żyjący wszechświat kończy się dla niego. Każdy inny mężczyzna czy kobieta przestaje istnieć: ukochani i obcy, każda istota, każdy kwiat, obłok, wiatr, każde uczucie i emocja. Wasza Ekscelencjo, cały swiat i wszystkie rzeczy na nim umierają każdego dnia, dla kogoś.
    Jacy demoniczni bogowie, pytasz, radowaliby się wymordowaniem tak wielu ludzi w jednej wielkiej rzezi? No cóż, na przykład wasz Pan Bóg...
    Nie, nie Wasza Ekscelencjo, nie sądzę, że to co mówię brzmi jak bluźnierstwo. Po prostu powtarzam co mi powiedzieli bracia misjonarze, którzy instruowali mnie w zawiłościach historii chrześcijaństwa. Jeśli mówili prawdę, wasz Pan Bóg rozsierdził się pewnego razu na ludzi, których stworzył, do tego stopnia, że potopił ich wszystkich w jednej wielkiej powodzi. Pozostawił przy życiu tylko jednego marynarza z rodziną po to, aby zaludnił na nowo ziemią. Zawsze uważałem że Pan Bóg zachował raczej dziwny rodzaj ludzi, jako, że marynarz miał slabość do picia, a jego synowie do zachowania, które ja określę jako co najmniej nie na miejscu, zaś ich potomstwo do niezdrowego wspoółzawodnictwa.
    Nasz świat i wszyscy ludzie na nim żyjący, był także zniszczony w przeszłości, i także, co warto podkreślić, za sprawą potężnej nawały wodnej kiedy bogowie uznali, ze ludzie nie spełniają pokładanych w nich nadziei. Nasza historia może jednak być znacznie starsza od waszej, ponieważ kapłani twietrdzą, że ludzkość została starta z powierzchni ziemi jeszcze przynajmniej trzy razy: za pierwszym razem przez krwiożercze jaguary, za drugim przez niszczycielskie wichry i burze i za trzecim przez ognisty deszcz z nieba. Wszystkie te kataklizmy wydzrzyły się oczywiście wieleset lat jeden od drugiego i nawet ostatni, wielka powódź, wydarzył się tak dawno temu, że nawet najbardziej uczony tlamatini nie potrafiłby wykalkulować jego daty.
    No więc bogowie cztery razy tworzyli nasz Jedyny Świat i zaludniali go ludźmi i cztery razy uznali swoje dzieło za nieudane. Niszczyli je i zaczynali od nowa. Wszyscy z nas, jesteśmy piątym eksperymentem bogów, ale jak mówią kapłani, żyjemy tak samo źle jak wszyscy nasi nieszczęśliwi poprzednicy i któregś dnia bogowie postanowią zakończyć ten świat jeszcze raz - tym razem przez niszczycielskie trzęsienia ziemi.
    Nie wiadomo kiedy to wszystko się spełni. My, mieszkańcy tych ziem, zawsze wierzyliśmy, że może się to wydzarzyć w owych pięciu pustych dniach przy końcu roku, dlatego każdy był w tych dniach taki przerażony. Jeszcze bardziej prawdodpodobny wydawał się koniec świata przy końcu jednego z tych najbardziej znaczących lat, pięćdziesiątego drugiego, oznaczającego koniec epoki lat. Dlatego w takich czasach porzucaliśmy pracę i inne zajęcia i oddawaliśmy się modlitwom o ratunek i składaliśmy jeszcze bardziej okazałe ofiary, a także szczególnie uroczyście obchodziliśmy święto Nowego Ognia, celebrowane zaraz po rozpoczęciu się nowego roku, a więc i epoki lat.
    Podobnie jak nie mieliśmy pojęcia kiedy nastąpi przepowiadana seria trzęsień ziemi, tak samo nie wiedzieliśmy co spowodowało gniew bogów, który spadł na ludzkość w postaci jaguarów, wichrów, ognia i powodzi. Lecz najbezpieczniej było założyć, że ci przed nami nie wywiązywali się nalweżycie z obowiązku adoracji i podziwiania bogów i ze składania ofiar z właściwego pożywienia swym stwórcom. Dlatego my, w naszych czasach, staraliśmy się jak najbardziej nie zaniedbwyać niczego w tej dziedzinie.

    Owszem, zarżnęliśmy niezliczone ilości xochimique aby uhonorować Tlaloca i Huitzilopochtli w dniu poświęcenia Wielkiej Piramidy. Ale spróbuj na to spojrzeć Wasza Ekscelencjo tak, jak my na to patrzyliśmy. Nikt nie stracił niczego ponad swoje własne, jedno jedyne życie. Każdy z tych tysięcy umarł tylko raz, co by mu się przytrafiło i tak, w swoim czasie. I umierając tak, umarł w najwspanialszy sposób i dla najwspanialszej przyczyny jaką znaliśmy. Jeśli mogę zacytować owych braci misjonarzy jeszcze raz Wasza Ekscelencjo, choć nie pamiętam dokładnie słów jakich użyli, podobna wiara jest żywa także pośród chrześcijan. Żaden człowiek nie może zamanifestować większej miłości niż oddając swoje życie za przyjaciół.
    Dzięki waszym misjonarzom, my Mexica wiemy teraz, że nawet robiąc rzeczy dobre, czyniliśmy tak se złych powodów. Z wielkim żalem muszę ci jednak przypomnieć Wasza Ekscelencjo, że istnieją jeszcze narody w tych ziemiach nie podporządkowane ani nie wtopione w chrześcijański świat Nowej Hiszoanii, gdzie nieoświeceni nadal wierzą, że xochimique cierpi tylko bardzo krótko podczas Kwietnej Śmierci przed wstąpieniem do cudownego, wiecznego drugiego swiata. Ci biedni nieboracy nic nie wiedzą o chrześcijańskim Panu Bogu, który nie ogranicza się tylko do zadania nam cieerpień podczas naszego krótkiego życia, ale też zadaje je w piekle, gdzie agonia ta trwa wiecznie.
    - O tak Wasza Ekscelencjo, wiem, wiem, że piekło jest przeznaczone tylko dla tych rzesz grzeszników, którzy zasługują na wieczne potępienie i że kilku wybranych idzie do tego miejsca wysublimowanej glorii zwanego Niebem. Lecz nawet misjonarze nauczają, że pełne łask i szczęśliwości Niebo jest bardzo wąskim miejscem, trudnym do osiągnięcia, podczas gdy straszliwe piekło jest ogromne i bardzo łatwo się do niego dostać. Byłem na wielu mszach i kościelnych ceremoniach od czasu kiedy zostałem nawrócony i doszedlem do wniosku, że chceścijaństwo byłoby o wiele atrakcyjniejsze dla pogan, gdyby księża Waszej Ekscelencji potrafili opisać słodycz nieba równie malowniczo i przekonywująco jak rozwodzą się nad męczarniami w piekle.
    - Widać, że Waszej Ekscelencji nie interesują zbytnio moje wywody i sugestie, nawet z nimi drobna polemika, i zbiera się do wyjścia. No cóż, jestem tylko początkującym chrześcijaninem i prawdopodobnie za wcześnie na wyrażanie moich opinii jeszcze niewystarczająco dojrzałych. Porzucę tedy temat religii i opowiem o innych rzeczach.

    Wielka uczta zwycięskich wojowników w dniu poświęcenia Wielkiej Piramidy, zorganizowana w sali, która wówczas była wielką salą bankietową tego oto Domu Pieśni, miała pewne znaczenie religijne, ale niewielkie. Wierzono, ze jeżeli zwycięzcy posilali sie odpowiednio przyrządzonymi szynkami ofiarnych jeńców, przyswajali w ten sposób siłę mięśni i ducha zmarłego. Zabronione jednak było surowo jedzenie przez "ukochanego ojca" mięsa jego własnego "ukochanego syna". To znaczy nikt nie mógł spożyć jeńca, którego sam schwytał, ponieważ zgodnie z religią było to tak samo nie do pomyślenia jak akt bluźnierstwa. Mimo więc, że wszyscy goście rzucili się na każdy, najmniejszy skrawek Uzbrojonego Skorpiona, ja sam musiałem się zadowolić kawałkiem uda jakiegoś mniej znaczącego rycerza.
    Mięso, moi panowie? Dlaczego, całkiem odwrotnie. Było najlepsze, najbardziej soczyste i najsmaczniejsze ze wszystkich rodzajów na półmiskach. Widzę, że temat ten niezwykle podnieca waszą wyobtażnię, toteż powiem, że odpowiednio przyrządzone ludzkie mięso smakuje prawie identycznie tak samo jak to, które wy nazywacie wieprzowiną, gotowane mięso zwierząt, ktore zwiecie świńmi. W istocie, podobieństwo konsystencji i aromatu dało asumpt do rozprzestrzenienia się pogłosek jakoby wy, Spaniardzi i wasze świmie jesteście blisko spokrewnieni i że zarówno świnie jak i Spaniardzi rozmnażają się przez wspólne stosunki, jeśli nie legalne związki małżeńskie.
    Nie patrzcie tak na mnie, wielebni bracia. Nigdy nie wierzyłem w te plotki, wiedząc, że wasze świnie są tylko udomowionymi zwierzętami pdobnymi do naszych dzikich leśnych świń i nie sadzę, aby nawet Spaniard chciał kopulować z czymś takim. Naturalnie mięso świń jest o wiele bardziej aromatyczne i delikatniejsze niż mięso dzikich wieprzów. Ale przypadkowe podobieństwo wieprzowiny do ludzkiego mięsa było prawdowpodobnie przyczyną, dla której nasz plebs szybko je polubił i dlaczego przyjął waszą świnię z większym entuzjazmem niż, na przykład, Święty Kościół.


Web Analytics